poniedziałek, 7 listopada 2016

Rozdział I


Ace Ignis




Ace obudził się w ciemnym pomieszczeniu. Rozejrzał się i stwierdził, że nie ma pojęcia, gdzie się znajduje. Pod sufitem dostrzegł grzyb, podłoga zaczynała butwieć. Cały wystrój ograniczał się do posłania z gnijącej słomy i krzesła z brakującą nogą. Przez wybite okno ujrzał byle jak sklecone, drewniane domy. Sądząc po położeniu słońca, dobiegało właśnie południe. Na ulicy dzieci bawiły się w kałużach błota i pomyj. Był więc w Czwartym Okręgu. Tylko co go przywiodło do najbiedniejszej dzielnicy stolicy, Wielkiego Merueemu?
W rogu pomieszczenia zauważył dzban i misę. Gdy podnosił się z łóżka, poczuł okropny ból głowy, niepożądany skutek wczorajszej popijawy. Mnąc przekleństwo w ustach, doczłapał do dzbana. Znajdowała się w nim woda. Dojrzał w niej młodego mężczyznę, nieogolonego i z przekrwionymi oczami. Jego czarna czupryna była rozczochrana chyba jeszcze bardziej niż zazwyczaj. Sądząc po zapachu wody, stała tam dobre kilka tygodni. Przemył więc twarz, otworzył drzwi na korytarz i zszedł powoli po schodach.
Znalazł się w dużej sali biesiadnej. W nozdrza uderzył go słodki zapach wina oraz świeżego chleba. Pomimo środka dnia w sali panował półmrok. Starzy jegomość przerwał czyszczenie podłogi i podniósł się z kolan, wrzucając szmatę do wiadra. O ile mógł się zorientować, duża plama na podłodze stanowiła mieszaninę krwi i wina. Przeważała krew.
-Czym mogę służyć, panie? – zapytał niepewnie mężczyzna.
-Daj mi cokolwiek zdatnego do picia i jadło, dobry człowieku.
-Już się robi. Proszę usiąść, panie – wskazał ręką najbliższy stolik, a sam zniknął w pomieszczeniu obok.
Panie? Ace spojrzał po sobie. Był ubrany w strój właściwy raczej mieszczanom lub drobnej szlachcie. Pierwszy raz od bardzo długiego czasu nie miał na ubraniu swojej tarczy herbowej, płonącej czaszki na czerwonym tle. Nie miał przy sobie również żadnego oręża, chociaż jako pasowany rycerz miał obowiązek noszenia go zawsze przy boku. Gdzie mógł się podziać jego rapier, Prunam?

Mężczyzna wrócił, niosąc duży talerz z jajecznicą, pół bochenka chleba i dzban rozwodnionego piwa. Zakrzyknął do chłopca wybiegającego z karczmy, zapewne przypominając mu o jakichś sprawunkach.
-Smacznego, panie – powiedział starzec, stawiając parujący talerz przed Acem.
-Powiedz mi karczmarzu, co tu się wczoraj wydarzyło?
Spoglądając na twarz rozmówcy, Ace nie mógł pozbyć się złych przeczuć.
-Nic pan nie pamięta? – mężczyzna zmarszczył brwi – Przyszedł pan o zmierzchu. Nie trzeba było przychodzić tak ubranym, o nie.
Faktycznie, ubranie Ace’a musiało budzić zainteresowanie w Czwartym Okręgu swoją kosztownością. Nikt tu nie nosił czystych koszul i nowych spodni. A  już na pewno skórzanych butów.
-Podałem panu moje najlepsze wino, wytrawne silesiańskie…
Starzec kontynuował, ale Ace już go nie słuchał. Zaczynał sobie przypominać wydarzenia poprzedniego wieczora.
Jego zadaniem na ten wieczór było znalezienie informacji na temat nowej szajki działającej w mieście. Pożyczył ubranie swojego lokaja, miecz zostawił w gablocie. Podobno tym razem nie byli to zwykli złodzieje. Chodziły pogłoski, że planują zamach na króla. Trop zaprowadził go do „Pękniętego Dzbana”. Miejsce to nie różniło się niczym od innych pijalni w slumsach. Stanowiła je duża, zadymiona i słabo oświetlona sala wyposażona w stoły, krzesła i ławy pośledniej jakości. Pod wieczór cała okoliczna społeczność zbierała się coś zjeść i przepłukać gardło, plotkując przy okazji o najważniejszych wydarzeniach dnia.
Usiadł samotnie przy stoliku, pijąc kwaśne i bardzo mocne wino. Starał się nie zwracać na siebie uwagi, wsłuchując się w panujący gwar. Przy stoliku po lewej dwóch młodych chłopaków przekrzykiwało się, który z nich ma ładniejszą dziewczynę. Po prawej kilku mężczyzn pracujących najwyraźniej przy utrzymaniu fosy narzekało na większą niż zwykle ilość ciał, wymagających wyłowienia każdego dnia. Ace lekko się wzdrygnął. Jesień była ulubionym czasem samobójców. Czasem byli to młodzi ludzie przeżywający miłosne rozczarowania. Zdarzali się też starsi ludzie, niezdolni już do pracy. Tacy woleli umrzeć, niż być ciężarem dla rodzin podczas zbliżającej się zimy.
Ace poczuł na sobie czyjeś spojrzenie. Pod ścianą, przy stoliku naprzeciw, siedział zakapturzony mężczyzna. Przed nim stała opróżniona do połowy butelka miodu. Nieznajomy skinął dłonią, nakazując Ace’owi się zbliżyć. Ten, lekko zdziwiony, podniósł się niespiesznie i podszedł w stronę tajemniczego człowieka.
-Siadaj – zakomenderował tamten –  myślę, że będę w stanie ci pomóc.
-Co? O czym ty mówisz? – Ace był już poważnie zdziwiony.
-Nie trać mojego czasu. Wojskowy sposób chodzenia, ubiór mający stanowić przebranie. Jesteś żołnierzem, wysoko postawionym. Może gwardzistą zamkowym. Czego może szukać tutaj ktoś taki jak ty? Informacji o Królobójcach, oczywiście.
Ace chwilę się zastanowił. Mężczyzna był spostrzegawczy i najwyraźniej miał ciekawe informacje. Mógł być interesującym rozmówcą.
-Królobójcach? Chyba nazwali się trochę na wyrost – zaczął ostrożnie.
-Niekoniecznie – odparł z lekką kpiną tamten – Przypisują sobie zamordowanie Wielkiego Księcia Palirydów.
-Tego archipelagu na Morzu Kryształowym? Przecież on był nic nieznaczącym pionkiem cesarza… – Ace ugryzł się w język.
-Proszę, proszę. Żołnierzyk zna się na polityce. A może raczej rycerz…
-Sza! – Przerwał mu Ace – gadaj na temat.
-Takim podejściem nie zachęcasz mnie do mówienia – założył ręce na piersi i popatrzył znacząco na sakiewkę u pasa Ace’a.
-Dobra – westchnął – ile?
-Sto dukatów – powiedział mężczyzna, pociągając długi łyk z butelki.
-Oszalałeś?! – wykrzyknął Ace. Ludzie dookoła obrócili się w ich stronę, lecz szybko stracili zainteresowanie. Żądanie nieznajomego oszołomiło Ace’a. Sto dukatów stanowiło, w przybliżeniu, roczny dochód mieszkańca Czwartego Okręgu – Dam dwadzieścia – dodał już ściszonym głosem.
-Chyba nie mamy o czym rozmawiać – stwierdził tamten. Odstawił pustą butelkę na blat i zaczął powoli podnosić się z krzesła, lecz niespodziewanie poleciał do przodu i rąbnął głową o stół.
Ace poderwał się natychmiast, odruchowo sięgając po rękojeść Prunama, lecz natrafił tylko na powietrze. Za plecami swojego rozmówcy dostrzegł ogromnego mężczyznę uzbrojonego w maczugę nabijaną ćwiekami. Szeroko się uśmiechając, przerzucał broń z jednej ręki do drugiej.
-Spokojnie kolego, do ciebie nic nie mam. Szef chce pogadać z tym tutaj – wskazał głową zakapturzonego. Złapał go za kołnierz płaszcza, lecz w tej samej chwili Ace chwycił osiłka za nadgarstek.
-Nie tak szybko, „kolego”. Nie skończyłem jeszcze z nim rozmawiać.
Opryszek wyszarpnął rękę i zamierzył się na żołnierza.
-Przeszkadzasz – powiedział, wyprowadzając cios. Jego pięść przeszła przez twarz Ace’a, nie napotykając żadnego oporu i mężczyzna stracił równowagę. W miejscu, gdzie powinno nastąpić uderzenie, zamrugał płomień.
-To ty przeszkadzasz – odpowiedział Ace, uderzając pięścią w splot słoneczny przeciwnika. Intuicyjnie uwolnił moc ognia, wypalając dziurę w klatce piersiowej przeciwnika.
-Kurwa mać – zaklął szpetnie, patrząc, jak mężczyzna osuwa się martwy na ziemię. Osiłek opadając, wywrócił dwa stoły, rozlewając zawartość stojących na nich kubków i butelek. Mag ognia rozejrzał się dookoła, spodziewając się paniki. Wszyscy zebrani w karczmie patrzyli się w jego stronę. Do uszu Ace’a doszły szepty: „mag”, „zabił”, „zrobił to”. Siedzący bliżej niego przedstawiali zajście pozostałym. Wtem, jak na sygnał, ludzie zaczęli wznosić okrzyki.
-Za maga!
-Polać mu!
-Niech żyje!
-Proszę panie, na mój koszt – karczmarz postawił przed nim butelkę mocnego alkoholu, niebezpiecznie przypominającego samogon.
-O co tu chodzi? – Ace zamrugał zaskoczony.
-Panie, zabiłeś właśnie „Uśmiechniętego” Deana – wskazał ręką na ścianę pokrytą listami gończymi.
Mag odnalazł na jednym z nich szkic twarzy łotrzyka i odczytał: „Żywy lub martwy. Uśmiechnięty Dean Corll. Nagroda 10 dukatów.” Całość sygnowana była pieczęcią straży miejskiej.   
            -Dean był człowiekiem Czarnych Braci, panie. Nie dziw się radości, wielu z nas straciło przez nich rodziny.
            Ace pokiwał głową. Słyszał kiedyś o Czarnych Braciach, choć zwalczaniem ich zajmowała się gwardia miejska. Gang ten rządził tą częścią Czwartego Okręgu, większość mieszkańców pracowała dla nich albo płaciła im haracze.
Ludzie zaczęli się zbliżać do niego, wykrzykując toasty i zmuszając do picia z nimi. Żołnierz rozejrzał się, ale zakapturzony mężczyzna zniknął w międzyczasie. Doszedł do wniosku, że skoro już zawalił misję, to nic nie stoi na przeszkodzie wypić jednego lub dwa głębsze.
            Dalszych wydarzeń Ace nie mógł sobie przypomnieć. Musiał wzbudzić w tamtych ludziach szacunek, gdyż nikt nie pokusił się na przywłaszczenie jego sakiewki. Spojrzał na karczmarza, który zamarł z wyrazem oczekiwania na twarzy.
-Przepraszam, zamyśliłem się.
-Pytałem, czy czegoś pan jeszcze nie potrzebuje.
-Dziękuję, możesz odejść.
Karczmarz ponownie udał się na zaplecze, zostawiając Ace’a zajadającego jajecznicę. Mag musiał przyznać, że tym razem kompletnie nie wywiązał się z zadania. Nie miał dużego doświadczenie w zadaniach szpiegowskich, ale nie spodziewał się kompletnej porażki. Z drugiej strony zastanawiał się, dlaczego książę poprosił o jego osobisty udział w tej misji. Ace od zawsze specjalizował się w walce i wszyscy o tym widzieli.
Jego rozważania przerwało nadejście chłopca w asyście czterech gwardzistów miejskich.
-To on, to ten zabił! – wykrzyknął podniecony, wskazując na żołnierza.
-Magu, zgodnie z rozporządzeniem królewskim… – zaczął jeden z gwardzistów, lecz drugi szybko mu przerwał.
-Zamilcz idioto. Bardzo przepraszam lordzie Ignis, musiała nastąpić pomyłka – rzekł, przyklękając na jedno kolano. W jego ślad poszli pozostali zbrojni.
-Czy to naprawdę on? Bohater spod Binulu, kapitan gwardii królewskiej, „Płonące Ostrze” Ace? – szepnął do kolegi najmłodszy z nich.
            -We własnej osobie – odpowiedział mu Ace, ocierając usta po posiłku.
            Karczmarz, który właśnie wychylił się z zaplecza, pojął w mig swój błąd. Padł na twarz, ciągnąc chłopca za sobą.
            -Błagam o wybaczenie, panie, to jest sir, wasza lordowska mość – starszy mężczyzna poplątał się w tytułach – Nie poznałem, przepraszam...
            Ace nie miał mu za złe wezwania gwardii. Właściwie powinien był to zrobić już poprzedniego dnia. Dekret królewski nakazywał każdemu magowi przybyłemu do miasta niezwłoczne udanie się do zamku, gdzie zostałoby mu zapewnione zakwaterowanie. Miało to na celu kontrolę poczynań magików. Każdy obywatel miał obowiązek zgłosić przypadki użycia magii przez obcych czarodziejów. Karczmarz nie miał, nigdy w życiu, okazji zobaczyć Ace’a, przebywającego przeważnie na zamku, a już na pewno nie mógł się go spodziewać w swojej karczmie.  
            -Spokojnie, dobry człowieku. Mam nadzieję, że nagroda za tego „Uśmiechniętego” wystarczy za dzisiejsze śniadanie i wczorajszy napitek? – rzekł Ace podnosząc się z krzesła i kierując w stronę drzwi.
-Co? Panie, nie mógłbym, to tyle pieniędzy…
-Do zobaczenia!
Ace opuścił karczmę, a wraz z nim wyszli gwardziści.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz