Ace Ignis
Ace obudził się w ciemnym pomieszczeniu. Rozejrzał się i stwierdził, że nie
ma pojęcia, gdzie się znajduje. Pod sufitem dostrzegł grzyb, podłoga zaczynała
butwieć. Cały wystrój ograniczał się do posłania z gnijącej słomy i krzesła z
brakującą nogą. Przez wybite okno ujrzał byle jak sklecone, drewniane domy.
Sądząc po położeniu słońca, dobiegało właśnie południe. Na ulicy dzieci bawiły
się w kałużach błota i pomyj. Był więc w Czwartym Okręgu. Tylko co go
przywiodło do najbiedniejszej dzielnicy stolicy, Wielkiego Merueemu?
W rogu pomieszczenia zauważył dzban i misę. Gdy podnosił się z łóżka,
poczuł okropny ból głowy, niepożądany skutek wczorajszej popijawy. Mnąc
przekleństwo w ustach, doczłapał do dzbana. Znajdowała się w nim woda. Dojrzał
w niej młodego mężczyznę, nieogolonego i z przekrwionymi oczami. Jego czarna
czupryna była rozczochrana chyba jeszcze bardziej niż zazwyczaj. Sądząc po
zapachu wody, stała tam dobre kilka tygodni. Przemył więc twarz, otworzył drzwi
na korytarz i zszedł powoli po schodach.
Znalazł się w dużej sali biesiadnej. W nozdrza uderzył go słodki zapach
wina oraz świeżego chleba. Pomimo środka dnia w sali panował półmrok. Starzy
jegomość przerwał czyszczenie podłogi i podniósł się z kolan, wrzucając szmatę
do wiadra. O ile mógł się zorientować, duża plama na podłodze stanowiła
mieszaninę krwi i wina. Przeważała krew.
-Czym mogę służyć, panie? – zapytał niepewnie mężczyzna.
-Daj mi cokolwiek zdatnego do picia i jadło, dobry człowieku.
-Już się robi. Proszę usiąść, panie – wskazał ręką najbliższy stolik, a sam
zniknął w pomieszczeniu obok.
Panie? Ace spojrzał po sobie. Był ubrany w strój właściwy raczej
mieszczanom lub drobnej szlachcie. Pierwszy raz od bardzo długiego czasu nie
miał na ubraniu swojej tarczy herbowej, płonącej czaszki na czerwonym tle. Nie
miał przy sobie również żadnego oręża, chociaż jako pasowany rycerz miał
obowiązek noszenia go zawsze przy boku. Gdzie mógł się podziać jego rapier,
Prunam?
Mężczyzna wrócił, niosąc duży talerz z jajecznicą, pół bochenka chleba i
dzban rozwodnionego piwa. Zakrzyknął do chłopca wybiegającego z karczmy,
zapewne przypominając mu o jakichś sprawunkach.
-Smacznego, panie – powiedział starzec, stawiając parujący talerz przed
Acem.
-Powiedz mi karczmarzu, co tu się wczoraj wydarzyło?
Spoglądając na twarz rozmówcy, Ace nie mógł pozbyć się złych przeczuć.
-Nic pan nie pamięta? – mężczyzna zmarszczył brwi – Przyszedł pan o
zmierzchu. Nie trzeba było przychodzić tak ubranym, o nie.
Faktycznie, ubranie Ace’a musiało budzić zainteresowanie w Czwartym Okręgu
swoją kosztownością. Nikt tu nie nosił czystych koszul i nowych spodni. A
już na pewno skórzanych butów.
-Podałem panu moje najlepsze wino, wytrawne silesiańskie…
Starzec kontynuował, ale Ace już go nie słuchał. Zaczynał sobie przypominać
wydarzenia poprzedniego wieczora.
Jego zadaniem na ten wieczór było znalezienie informacji na temat nowej
szajki działającej w mieście. Pożyczył ubranie swojego lokaja, miecz zostawił w
gablocie. Podobno tym razem nie byli to zwykli złodzieje. Chodziły pogłoski, że
planują zamach na króla. Trop zaprowadził go do „Pękniętego Dzbana”. Miejsce to
nie różniło się niczym od innych pijalni w slumsach. Stanowiła je duża,
zadymiona i słabo oświetlona sala wyposażona w stoły, krzesła i ławy pośledniej
jakości. Pod wieczór cała okoliczna społeczność zbierała się coś zjeść i
przepłukać gardło, plotkując przy okazji o najważniejszych wydarzeniach dnia.
Usiadł samotnie przy stoliku, pijąc kwaśne i bardzo mocne wino. Starał się
nie zwracać na siebie uwagi, wsłuchując się w panujący gwar. Przy stoliku po
lewej dwóch młodych chłopaków przekrzykiwało się, który z nich ma ładniejszą
dziewczynę. Po prawej kilku mężczyzn pracujących najwyraźniej przy utrzymaniu
fosy narzekało na większą niż zwykle ilość ciał, wymagających wyłowienia
każdego dnia. Ace lekko się wzdrygnął. Jesień była ulubionym czasem samobójców.
Czasem byli to młodzi ludzie przeżywający miłosne rozczarowania. Zdarzali się
też starsi ludzie, niezdolni już do pracy. Tacy woleli umrzeć, niż być ciężarem
dla rodzin podczas zbliżającej się zimy.
Ace poczuł na sobie czyjeś spojrzenie. Pod ścianą, przy stoliku naprzeciw,
siedział zakapturzony mężczyzna. Przed nim stała opróżniona do połowy butelka
miodu. Nieznajomy skinął dłonią, nakazując Ace’owi się zbliżyć. Ten, lekko
zdziwiony, podniósł się niespiesznie i podszedł w stronę tajemniczego
człowieka.
-Siadaj – zakomenderował tamten – myślę, że będę w stanie ci pomóc.
-Co? O czym ty mówisz? – Ace był już poważnie zdziwiony.
-Nie trać mojego czasu. Wojskowy sposób chodzenia, ubiór mający stanowić
przebranie. Jesteś żołnierzem, wysoko postawionym. Może gwardzistą zamkowym.
Czego może szukać tutaj ktoś taki jak ty? Informacji o Królobójcach,
oczywiście.
Ace chwilę się zastanowił. Mężczyzna był spostrzegawczy i najwyraźniej miał
ciekawe informacje. Mógł być interesującym rozmówcą.
-Królobójcach? Chyba nazwali się trochę na wyrost – zaczął ostrożnie.
-Niekoniecznie – odparł z lekką kpiną tamten – Przypisują sobie
zamordowanie Wielkiego Księcia Palirydów.
-Tego archipelagu na Morzu Kryształowym? Przecież on był nic nieznaczącym
pionkiem cesarza… – Ace ugryzł się w język.
-Proszę, proszę. Żołnierzyk zna się na polityce. A może raczej rycerz…
-Sza! – Przerwał mu Ace – gadaj na temat.
-Takim podejściem nie zachęcasz mnie do mówienia – założył ręce na piersi i
popatrzył znacząco na sakiewkę u pasa Ace’a.
-Dobra – westchnął – ile?
-Sto dukatów – powiedział mężczyzna, pociągając długi łyk z butelki.
-Oszalałeś?! – wykrzyknął Ace. Ludzie dookoła obrócili się w ich stronę,
lecz szybko stracili zainteresowanie. Żądanie nieznajomego oszołomiło Ace’a.
Sto dukatów stanowiło, w przybliżeniu, roczny dochód mieszkańca Czwartego Okręgu
– Dam dwadzieścia – dodał już ściszonym głosem.
-Chyba nie mamy o czym rozmawiać – stwierdził tamten. Odstawił pustą
butelkę na blat i zaczął powoli podnosić się z krzesła, lecz niespodziewanie
poleciał do przodu i rąbnął głową o stół.
Ace poderwał się natychmiast, odruchowo sięgając po rękojeść Prunama, lecz
natrafił tylko na powietrze. Za plecami swojego rozmówcy dostrzegł ogromnego
mężczyznę uzbrojonego w maczugę nabijaną ćwiekami. Szeroko się uśmiechając,
przerzucał broń z jednej ręki do drugiej.
-Spokojnie kolego, do ciebie nic nie mam. Szef chce pogadać z tym tutaj –
wskazał głową zakapturzonego. Złapał go za kołnierz płaszcza, lecz w tej samej
chwili Ace chwycił osiłka za nadgarstek.
-Nie tak szybko, „kolego”. Nie skończyłem jeszcze z nim rozmawiać.
Opryszek wyszarpnął rękę i zamierzył się na żołnierza.
-Przeszkadzasz – powiedział, wyprowadzając cios. Jego pięść przeszła przez
twarz Ace’a, nie napotykając żadnego oporu i mężczyzna stracił równowagę. W
miejscu, gdzie powinno nastąpić uderzenie, zamrugał płomień.
-To ty przeszkadzasz – odpowiedział Ace, uderzając pięścią w splot
słoneczny przeciwnika. Intuicyjnie uwolnił moc ognia, wypalając dziurę w klatce
piersiowej przeciwnika.
-Kurwa mać – zaklął szpetnie, patrząc, jak mężczyzna osuwa się martwy na
ziemię. Osiłek opadając, wywrócił dwa stoły, rozlewając zawartość stojących na
nich kubków i butelek. Mag ognia rozejrzał się dookoła, spodziewając się
paniki. Wszyscy zebrani w karczmie patrzyli się w jego stronę. Do uszu Ace’a
doszły szepty: „mag”, „zabił”, „zrobił to”. Siedzący bliżej niego przedstawiali
zajście pozostałym. Wtem, jak na sygnał, ludzie zaczęli wznosić okrzyki.
-Za maga!
-Polać mu!
-Niech żyje!
-Proszę panie, na mój koszt – karczmarz postawił przed nim butelkę mocnego
alkoholu, niebezpiecznie przypominającego samogon.
-O co tu chodzi? – Ace zamrugał zaskoczony.
-Panie, zabiłeś właśnie „Uśmiechniętego” Deana – wskazał ręką na ścianę
pokrytą listami gończymi.
Mag odnalazł na jednym z nich szkic twarzy łotrzyka i odczytał: „Żywy lub martwy.
Uśmiechnięty Dean Corll. Nagroda 10 dukatów.” Całość sygnowana była pieczęcią
straży miejskiej.
-Dean był człowiekiem
Czarnych Braci, panie. Nie dziw się radości, wielu z nas straciło przez nich
rodziny.
Ace pokiwał głową. Słyszał
kiedyś o Czarnych Braciach, choć zwalczaniem ich zajmowała się gwardia miejska.
Gang ten rządził tą częścią Czwartego Okręgu, większość mieszkańców pracowała
dla nich albo płaciła im haracze.
Ludzie zaczęli się zbliżać do niego, wykrzykując toasty i zmuszając do picia
z nimi. Żołnierz rozejrzał się, ale zakapturzony mężczyzna zniknął w
międzyczasie. Doszedł do wniosku, że skoro już zawalił misję, to nic nie stoi
na przeszkodzie wypić jednego lub dwa głębsze.
Dalszych wydarzeń Ace nie
mógł sobie przypomnieć. Musiał wzbudzić w tamtych ludziach szacunek, gdyż nikt
nie pokusił się na przywłaszczenie jego sakiewki. Spojrzał na karczmarza, który
zamarł z wyrazem oczekiwania na twarzy.
-Przepraszam, zamyśliłem się.
-Pytałem, czy czegoś pan jeszcze nie potrzebuje.
-Dziękuję, możesz odejść.
Karczmarz ponownie udał się na zaplecze, zostawiając Ace’a zajadającego
jajecznicę. Mag musiał przyznać, że tym razem kompletnie nie wywiązał się z
zadania. Nie miał dużego doświadczenie w zadaniach szpiegowskich, ale nie
spodziewał się kompletnej porażki. Z drugiej strony zastanawiał się, dlaczego
książę poprosił o jego osobisty udział w tej misji. Ace od zawsze specjalizował
się w walce i wszyscy o tym widzieli.
Jego rozważania przerwało nadejście chłopca w asyście czterech gwardzistów
miejskich.
-To on, to ten zabił! – wykrzyknął podniecony, wskazując na żołnierza.
-Magu, zgodnie z rozporządzeniem królewskim… – zaczął jeden z gwardzistów,
lecz drugi szybko mu przerwał.
-Zamilcz idioto. Bardzo przepraszam lordzie Ignis, musiała nastąpić pomyłka
– rzekł, przyklękając na jedno kolano. W jego ślad poszli pozostali zbrojni.
-Czy to naprawdę on? Bohater spod Binulu, kapitan gwardii królewskiej,
„Płonące Ostrze” Ace? – szepnął do kolegi najmłodszy z nich.
-We własnej osobie –
odpowiedział mu Ace, ocierając usta po posiłku.
Karczmarz, który właśnie
wychylił się z zaplecza, pojął w mig swój błąd. Padł na twarz, ciągnąc chłopca
za sobą.
-Błagam o wybaczenie,
panie, to jest sir, wasza lordowska mość – starszy mężczyzna poplątał się w
tytułach – Nie poznałem, przepraszam...
Ace nie miał mu za złe
wezwania gwardii. Właściwie powinien był to zrobić już poprzedniego dnia.
Dekret królewski nakazywał każdemu magowi przybyłemu do miasta niezwłoczne
udanie się do zamku, gdzie zostałoby mu zapewnione zakwaterowanie. Miało to na
celu kontrolę poczynań magików. Każdy obywatel miał obowiązek zgłosić przypadki
użycia magii przez obcych czarodziejów. Karczmarz nie miał, nigdy w życiu,
okazji zobaczyć Ace’a, przebywającego przeważnie na zamku, a już na pewno nie
mógł się go spodziewać w swojej karczmie.
-Spokojnie, dobry
człowieku. Mam nadzieję, że nagroda za tego „Uśmiechniętego” wystarczy za
dzisiejsze śniadanie i wczorajszy napitek? – rzekł Ace podnosząc się z krzesła
i kierując w stronę drzwi.
-Co? Panie, nie mógłbym, to tyle pieniędzy…
-Do zobaczenia!
Ace opuścił karczmę, a wraz z nim wyszli gwardziści.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz